piątek, 14 listopada 2014

Za Polskę bardziej Naszą niż Waszą


Widzicie, nic nie działa mi na nerwy bardziej niż ignorancja. Niż brak ludzkiej tolerancji wobec tego co inne lub nieznane. Niż odrzucanie wszelkich innych punktów widzenia oprócz Jedynego Słusznego. Nic mnie nie irytuje bardziej niż ludzka głupota i poczucie wyższości powodowane frustracją. Jednym słowem, nic mnie nie irytuje bardziej niż Ruch Narodowy.
I tak, zdaje sobie sprawę, że w tym kraju za takie słowa można zarobić legalnie wpierdol. I właśnie w tym cały problem. Narodowcy w jakiś przedziwny sposób doszli do konkluzji, że ten kto nie podziela ich jakże słusznych i dumnych przekonań zasługuje na łomot, hejt i całą resztę. A już na pewno NIE zasługuje na miano Polaka. Słowem, jeśli nie uważasz, że "wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to siła" (chyba bardziej niedorzecznych haseł nie dało rady wymyśleć) to jedym słowem, wyp*******j stąd. Już gdzieś kiedyś słyszałam o podobnej polityce...
Story time: kiedyś na jednym z portali internetowych miałam w profilu, że lubię tęczę. Pofatygował się specjalnie do mnie z wiadomością Narodowiec tylko po to, żeby mnie obrazić i wyzwać i prawdopodobnie podnieść swoje ociekające dumą narodową ego albo zaleczyć skutki frustracji. Ból dupy pewnie nie daje mu spać po nocach, biedak. To w sumie smutne, że ludzie muszą w taki sposób leczyć kompleksy. Może go mama nie kochała, kto wie.
I tak, drodzy Narodowcy, Ojczyzna i Patriotyzm, ja wszystko rozumiem. Ale po co od razu z mordą? Z pięściami?  W ogólnym wrażeniu wyglądacie na bandę ogarnietych irracjonalnie wyolbrzymioną dumą tak zwaną "narodową" prymitywów, którzy nie rozumieją argumentów innych niż siła ( i tak, generalizuję tutaj celowo). Jak dla mnie nijak się to ma do patriotyzmu. Nijak. 
Swoją drogą Deklaracja Ideowa tego ruchu to jedna z ciekawszych lektur jaką ostatnio czytałam. Znalazło się tam kilka smaczków, którymi chciałabym się podzielić. 
"Podejmiemy walkę z promocją kosmopolityzmu i płytko pojętej nowoczesności". No tak, bo inne narody są be. I inne rasy. I tak naprawdę chodzi o to, żeby się nawzajem nienawidzić, wtedy łatwiej o wojnę, a jak wiadomo "wojna to pokój". Makes sense. PiSmakers.
"Ruch Narodowy nie zgadza się na (...) płynącą z mediów i instytucji kultury falę liberalno-lewicowej propagandy." Bo jak powszechnie wiadomo kultura jest od tego, żeby oscylować tylko wokół kolejnych adaptacji Trylogii, problemu Martyrologii Polskiej i utworów Chopina (z całym szacunkiem dla Pana Fryderyka).
I jeszcze jeden mały kąsek: "położymy także nacisk na upowszechnianie sportowego trybu życia." No tak, najpierw masa, potem rzeźba. Dres dla każdego obywatela! Chcemy wprowadzenia dresikowego!

Czasem mam wrażenie, że cały ten ruch to tylko jeden kiepski żart, na który ludzie się nabrali a potem wszystko wymknęło się spod kontroli. Także tego... bagnety na broń i silni ignorancją walczmy z lewakami ku chwale Ojczyzny! 

sobota, 8 listopada 2014

Nie czekaj na Czeta.

Właśnie wróciłam z Warszawy, wykąpałam się, uzdatniłam do życia. I zapraszam teraz wszystkich na story time z Natalką: o tym jak Natalka zmarnowała osiem dych i dwadzieścia cztery godziny.
Chet Faker, moja miłość. Ruda brodzia, żulerska czapka, kochany kangur z Australii, i do tego śpiewa jeszcze i gra ładnie... no więc jak usłyszałam w sierpniu, że to słodkie stworzenie będzie na żywo grało w Polsce, musiałam chodzić przez tydzień z miską między kolanami bo tyle kiślu. Hektolitry.
No i czekałam na Czeciątko, czekałam, wyczekałam. Całe dwa miesiące czekania, jadę nareszcie.
Zapakowałam się, po natalkowemu na ostanią chwilę oczywiście, do stłoczonej 150-tki, wystałam swoje w kolejce po bilet na PKP, wysiedziałam się w zatłoczonym pociągu, dotarłam pod Pałac Kultury. Pogoda okropna: siąpi i zimno, ja głodna bo już na prowiant na drogę zabrakło czasu i pieniędzy, ale powtarzam sobie, że cierpię dla muzyki (a to zawsze szczytny powód). Koncert zaczyna się o 20, więc już około 19 jako jedna z pierwszych stoję na tym siąpiąco-chłodnym świecie, głodna jak wilk i z przemoczonymi nogami i czekam. Czekam. Czekam...
Wpuścili nas na halę, mnie z problemami, bo mój bilet nie chciał się skasować.  Trochę cieplej, znalazłam jedzenie, przeliczyłam mońce, stwierdziłam że aż taka głodna nie jestem, żeby wydać równowartość porządnego studenckiego obiadu na kawałek zapiekanki, siadam pod sceną i czekam. Znowu. Czekam na Czeta. Kolejna godzina.
And that's where the funny part begins. Wyszedł support. Jakiś DJ od siedmiu boleści (choć według mnie to pewnie wzięli pierwszego lepszego technika i "weź pan coś pomachaj tam". Na początek puścił utwór Cheta (wtf) który miernie zmiksował, a potem było już tylko gorzej. Generalnie przez bite dwie godziny (zrozumcie dobrze: BITE KUŹWA DWIE GODZINY) puszczał na głośniki jakieś straszliwe kakofonie, umcu umcu i doo doo, które dosłownie nie bawiły nikogo na sali oprócz niego. A, i jeszcze pan Mietek się dobrze bawił, starszy gościu w ogrodniczkach wtargnął na scenę i wyprawiał densy densy za głośnikiem. SO PROFESSIONAL. Poskutkowało to tym, że co poniektórzy próbowali zatykać uszy, wszyscy głośno komentowali beznadziejność sytuacji, a pod koniec rozległy się głośne gwizdy i tłum rozeźlonych i mocno poirytowanych ludzi po prostu jak mógł błagał o zmiłowanie. Szczerze wam powiem, nie wiedziałam, że muzyka jest w stanie wprowadzić mnie w stan takiej irytacji. To już w lubelskim Creamie grają lepsze gówno.
Ostatecznie, kiedy support (tfu!) już zeszedł ze sceny (co poskutkowało falą radości i gromkich braw), po krótkiej technicznej przerwie pojawił się Chet. Uwierzcie, został przywitany jak Rudobrody Mesjasz po tych dwóch godzinach tortur. Piękny był, to prawda, w tej swojej żulerce i z brodzią. Ale to jak wypadał na żywo było... przeciętne. Więcej wiksy, a mniej klimatu zaprezentował, niż spodziewałam się po jego utworach. Laski oczywiście piszczały, jedna zemdlała (ale to raczej z okropnej duchoty i ścisku) i tyle. Nawet nie wystałam w tym tłumie do końca, tylko odeszłam na bok i nawet nie było mi jakoś szczególnie szkoda. A swoją ulubioną piosenkę spędziłam w kolejce do kibla.
No i potem to już prawie z górki:  ściśnięta masa ludzi poniosła mnie w ślimaczym tempie do szatni, gdzie zostałam pobita, zgnieciona i milion razy zignorowana przez panią szatniarkę. Bitwa pod Waterloo to nic wobec tej buraczanej masy ludzkiej walczącej o kurtki. Potem zmarzłam okropnie na przystanku, gdzie oczywiście znowu CZEKAŁAM, tylko po to, żeby po raz kolejny znaleźć się w bezwładnej, autobusowej puszce sardynek (nadal się zastanawiam czy nie mam pękniętych żeber). Wróciłam na Centralny... i zanurzyłam się w ciepłej atmosferze dworcowego McDonalda. Mało się nie popłakałam na widok jedzenia, ciepła i wygodnych siedzisk. Ronaldzie McDonaldzie, ty dobry, dobry człowieku.
Przy okazji ucięłam sobie miłą pogawędkę z Panem z Krakowa, który biega w maratonach i jest przesympatycznym człowiekiem. Tyle dobrego.
Wróciłam do Lublina, znowu poczekałam sobie dwadzieścia minut na autobus i jestem.
Nie czekaj na Czeta, w sumie nie warto.