by gundula blumi
Obudziły mnie dzisiaj nad ranem odgłosy burzy. Maleńkie kulki gradu biły w szybę z oszołamiającym stukotem, niebo wyglądało, jakby nigdy więcej nie miało być błękitne i w tej dziwnej porze dnia, kiedy człowiek jeszcze balansuje na granicy snu, wydawało mi się, że to nareszcie to, koniec świata, długo zapowiadany przez wszystkich proroków armagedon. Niemal nasłuchiwałam odgłosu anielskich trąb pomiędzy szarym powietrzem za oknem.
Ale nie miałabym nic przeciwko. Jeśli ma przyjść, niech przyjdzie we śnie, kiedy wędruję po wszystkich równoległych wszechświatach, pomiędzy spokojnymi oddechami uśpionego miasta, z pominięciem wszystkich pożegnań, wszystkich "tak mi przykro", "żałuję, że nie byłem lepszym człowiekiem", "tak naprawdę zawsze cię kochałem" i innych za późno wypowiedzianych słów. Spóźnione słowa i gesty, wydarzone nie w swoim właściwym czasie, później brzmią pusto i sztucznie, więc lepiej już ich w ogóle nie mówić. Lepiej, żeby świat się skończył o trzeciej czterdzieści dwa nad ranem, bez tej wymuszonej końcem czasu i wyrzutami sumienia szopki.
Ale koniec świata znowu został przesunięty w czasie, odłożony na inny termin, bo kiedy obudziłam się kilka godzin później, słońce uparcie trwało na niebie, jak każdego dnia od miliardów lat. A więc czas nadal istnieje, pomyślałam, nadal oddycham. Kolejna szansa.