poniedziałek, 26 grudnia 2022



Takiej miłości, takiej bezsilności jak ta nie śniłam. Nie śmiałam. Nie chciałam.
Chciałam Twojego ciepłego głosu, oszałamiającego zapachu bursztynu. Tysięcy lat zamkniętych w momentach. 

Kocham ducha, echo poprzednich wcieleń, zamkniętę w szklanym pudełku wspomnienie i sen. Zawsze gdzieś bardzo blisko, zawsze po drugiej stronie. 

Wszystko się kończy, zsuwa się w nicość. Twoje siwe włosy przypomniały mi jak szybko mija czas. Czas można przepisać, mówiłam sobie kiedyś w taksówce gdy trzymałeś moją rękę.

Bawię się czerwoną nitką wokół mojego palca.

Jak miałaby niby powstrzymać
teorię chaosu?

czwartek, 28 lipca 2022

Bajka o Widzącej




Jej poczucie samotności, jej samotność ziarenka materii rzuconego w lodowatą przestrzeń oceanu nigdy nie malało. Nie łagodziły go ramiona kochanków, ani ramiona przyjaciół, ani ramiona ciepłych, rozgrzanych dobrem wrzechświata źdźbeł trawy. Jej własne ramiona też nie potrafiły wytulić z niej tego chłodu, który przybierał formę nieokreślonej, słonawej jak morska woda melancholii. Czasem różnobarwne nitki życia pozwalały jej na chwilę zapomnieć. Na chwilę tworzyły przed jej oczami fatamorganę falujących, różnobarwnych świateł w których zatracała się ochoczo wszystkimi zmysłami.

Miała blisko trzydzieści lat kiedy zrozumiała, że to nieustanne poczucie oderwania wynika z wady wzroku. Tak, właśnie z wady wzroku.

Widziała więcej i dalej, głębiej zaglądała w oczy, sięgała wzrokiem pod tkaninę materii i próbowała - długo i usilnie - porozmawiać o tym co widzi. Kiedy jednak tylko zabierała się za to, brakowało jej słów. Słowa, wymyślone przez tych, którzy widzą tylko tu i teraz nie miały takich przymiotników, takich czasowników i rzeczowników, które opowiadałyby o sprawach duszy w jasny i prosty sposób. Kiedy tylko otwierała usta, jej słowa brzmiały kaleko, niezgrabnie i wtedy najczęściej milkła, speszona ich nieadektwatnością.
Próbowała więc malować, ale było za mało kolorów i potem długo płakała w nocy, bo żaden ziemski kolor nie był nawet podobny do koloru jej duszy.
Chciałaby to wytańczyć, ale nogi i ręce, poddatne prawom fizyki, zbudowane z atomów, pierwiastków, komórek, włókien i tkanek, nie potrafiły nadążyć za jej myślami.

Nikt jej nie słyszał. Nikt nie rozumiał. Była ziarenkiem materii w lodowatej przestrzeni.


Marzyła nocami o staniu się zwykłą dziewczyną, z oczami jak każde inne, z czasem wypenionym tym, co robią zwykłe dziewczyny w zwykłym, małym świecie, gdzie jest dużo miejsca na zwykłe ludzkie historie, a mało na samotność ziarenka materii. 

Teraz, celowo zamyka czasem oczy, bo łatwiej jest nie widzieć nic, niż widzieć za wiele. Nikomu już nic nie tłumaczy, nie miesza farb, nie próbuje wytańczyć smutku. Oswaja swoją samotność, głaszcze jej śliskie pióra. Zamyka oczy i pozwala sobie Czuć i Widzieć. Chowa te obrazy w sobie i trzyma je w sercu jak największy skarb. Czasem tylko jeszcze otwiera stary, pokreślony zeszycik i bazgra w nim kilka nieadekwatnych słów. 



niedziela, 5 czerwca 2022

K.

Bałam się Ciebie spotkać
Bo czułam, że spotkanie zrodzi pożegnanie.

A ja nie lubię się żegnać. Nie umiem, nie mam już siły na kolejne do widzenia.

I ten strach obracałam nerwowo w palcach zanim Cię zobaczyłam w hipsterskiej kawiarence.

Teraz, kiedy już pożegnanie wisi w powietrzu niedomówionymi słowami, szukam zgody w sobie na nieustanny przepływ spotkań i pożegnań, układam się z tym rytmem życia na nowo, próbuję ten niekomfortowy stan oswoić w sobie.

Bo tak już to płynie, taka jest natura świata. Przypływy i odpływy. Pozorne posiadanie i pozorne tracenie. Nigdy nic nie jest na zawsze, nigdy nic na pewno. Próbuję odnaleźć poczucie bezpieczeństwa w zmienności rzeczy, w braku stałego gruntu, choć moje stopy wszystkimi ściegnami i kostkami chcą stałości ziemi.

I próbuję ugłaskać marzenie swojego ego,

o dzień dobry

bez do widzenia.



poniedziałek, 10 stycznia 2022

Szczęście



Miałam je. Na chwilkę, trzepocące jak skrzydła ćmy. Łaskotało mnie w palce kiedy zaglądałam pomiędzy palcami złożonych w klatce dłoni. Dłonie były zimne, bo świat był chłodem i zimnym, samotnym wiatrem, ale czułam, jak maleńkie ćmie ciało szczęścia oddtaja mi palce. Czułam jak w wielkim, rozmytym śnie, śnie pachnącym lawendową herbatą i kadzidłem, jak odtaja mi serce. I uchyliłam wszystkie furtki, żeby wpuścić ten nowy, ciepły wiatr, za którym tęskniły moje zziębnięte myśli. Ten mój Mur, który budowałam, mur ciężki, mur z zimnych, nasiąkniętych wilgocią kamieni, mur utkany z zaprzeszłych, ciemnych, lepkich dni w cieple Twojego oddechu, pewnego i stałego, stawał się ażurową firanką, leciuchnym ornamentem. Wpuszczał światło, rzucał figlarny cień na moją duszę i już nie uwierał tak bardzo. Wygrzewałam się w ciepłym słońcu Twoich błękitnych oczu i głaskałam ciepłą, miękką ćmę szczęścia, która przysiadła mi na dłoni jak gdybym cała ja była światłem do którego lgnie, wraca, należy.

Czy nie tego właśnie chciałam? Dotknąć jej. Złapać na moment. Na dzień. Na rok. Na chwilkę chociaż.

Więc czemu kulę się z zimna na jałowej, przeoranej ziemi, czemu liczę powalone drzewa i rozorane łąki? Otworzyłam wszystkie furtki na oścież, a przyszedłeś do mnie nawałnicą. Patrzyłam jak wyrywasz moje święte drzewa, których cieniem dzieliłam się z Tobą w upalne lata; widziałam jak płoną moje niezapominajki, moje frezje, moje konwalie i polne stokrotki - te, co rosły moją troską, czasem i sercem.  

Stoję na gołej, zmarzniętej ziemi, stopy mam bose i serce mam bose. Wołam ćmy, rozniecam dla nich światełka i czekam.

Może kiedyś wrócą.