Miałam je. Na chwilkę, trzepocące jak skrzydła ćmy. Łaskotało mnie w palce kiedy zaglądałam pomiędzy palcami złożonych w klatce dłoni. Dłonie były zimne, bo świat był chłodem i zimnym, samotnym wiatrem, ale czułam, jak maleńkie ćmie ciało szczęścia oddtaja mi palce. Czułam jak w wielkim, rozmytym śnie, śnie pachnącym lawendową herbatą i kadzidłem, jak odtaja mi serce. I uchyliłam wszystkie furtki, żeby wpuścić ten nowy, ciepły wiatr, za którym tęskniły moje zziębnięte myśli. Ten mój Mur, który budowałam, mur ciężki, mur z zimnych, nasiąkniętych wilgocią kamieni, mur utkany z zaprzeszłych, ciemnych, lepkich dni w cieple Twojego oddechu, pewnego i stałego, stawał się ażurową firanką, leciuchnym ornamentem. Wpuszczał światło, rzucał figlarny cień na moją duszę i już nie uwierał tak bardzo. Wygrzewałam się w ciepłym słońcu Twoich błękitnych oczu i głaskałam ciepłą, miękką ćmę szczęścia, która przysiadła mi na dłoni jak gdybym cała ja była światłem do którego lgnie, wraca, należy.
Czy nie tego właśnie chciałam? Dotknąć jej. Złapać na moment. Na dzień. Na rok. Na chwilkę chociaż.
Więc czemu kulę się z zimna na jałowej, przeoranej ziemi, czemu liczę powalone drzewa i rozorane łąki? Otworzyłam wszystkie furtki na oścież, a przyszedłeś do mnie nawałnicą. Patrzyłam jak wyrywasz moje święte drzewa, których cieniem dzieliłam się z Tobą w upalne lata; widziałam jak płoną moje niezapominajki, moje frezje, moje konwalie i polne stokrotki - te, co rosły moją troską, czasem i sercem.
Stoję na gołej, zmarzniętej ziemi, stopy mam bose i serce mam bose. Wołam ćmy, rozniecam dla nich światełka i czekam.
Może kiedyś wrócą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz