sobota, 28 lipca 2012

Ło jezu matko bosko!

Tak sobie przeglądałam tego mojego bloga, przeglądam i nagle takie: ło jezu matko bosko, ale śmierdzące smęty daję! I mi nic plebsy niemyte nie mówią, że zżydziły się posty - jakieś słitfocie, jakieś pitolenie o marlenie i inne niggerskie zagrywki. Nie, nie to, że nagle znalazłam sobie jakiś ambitny, interesujący temat, nic z tych rzeczy, nadal wierna sobie i swoim sprawom olewam wylewnie wszystkie społeczno - polityczno - ideologiczno - jakieśtam problemy. Trochę to i snobistyczne jest, ale w końcu przed słowem "blog" zwykle stawiam zaimek dzierżawczy "mój", co sugeruje wysoki poziom egocentryzmu w moich postach. A może po prostu jestem za leniwa, żeby włączyć myślenie i napisać coś sensownego o wielkich sprawach tego świata. A przydałoby się. Włączyć myślenie, znaczy się. Bo to jednak czasem w życiu się przydaje, no. Podobno. Tak mówią.
Taaaakże tego. Obiecuję nic nie pisać,dopóki nie będę miała o czym. Żeby nie było już takich dodupnych postów o niczym, takich jak ten na przykład.

wtorek, 10 lipca 2012

Two inches, six thousands and five hundred miles

Rozmowy, które się nie kończą. Durne filmy, stare, klasyczne filmy i te całkiem nowe. Ulubione piosenki. Krótkie historie i wiersze, polityka, marzenia, plany i pobożne życzenia. Głęboko ukryte podteksty i najdziwniejsze zachcianki podświadomości. Czarny humor, językowe wpadki, kości policzkowe i rozbrajający głos spikera radiowego. Małe żarty i długie, gorzko-słodkie historie. O wiele za dużo myśli, niewygodna bezsilność, atlantycki ocean. Skromne komplementy i nieskromne myśli. Nocne rozmowy, które się nie kończą. Sześć tysięcy pięćset mil, a brakuje mi tylko dwa cale do granicy, której nie powinnam przekraczać. Ale chciałabym.

wtorek, 3 lipca 2012

Guys and other shit

O chłopach prawić będę. Wyżyję się, no. Mój blog, moje posty, wolno mi. A co!
Po pierwsze, kocham facetów. Tak generalnie. Uważam, że nic lepszego niż facet nie mógł Bóg wymyślić (zaraz po bitej śmietanie i nas, kobietach, oczywiście). A że osobiście szczęścia do facetów nie mam i że większość znanych mi facetów mnie lubi... jako przyjaciółkę/kumpelę/koleżankę (niepotrzebne skreślić), to już inna sprawa. Trochę to jednak przykre jak człowiek ma po raz setny nadzieję (taką bladobłękitną, coś jak dym papierosów, ale zawsze), a potem po raz któryś koleś wyjeżdża człowiekowi z opowieścią o byłych laskach, używając określeń typu hot, smart & beautiful. Albo zaczyna gadać nie o byłych, a obecnych. Albo w ogóle, ignoruje na całego (fuck off, Paul!). Człowiek (czyli ja) czuje się wtedy jak nadmuchany materac z którego ucieka powietrze. Tak, że się w końcu leży czterema literami na twardej ziemi. Może i przeżywam jak stonka wykopki, ale, seriously, na początku dało radę. Ale po którymś razie i ja mam prawo się sfrustrować, nie? Jeden książę już mi spierdzielił, drugi plebsu nie tyka. Ych.
A co do innych rzeczy, jutro jadę na Wschód, egzaminy zdawać. Bu ha ha ha. Jakoś nie wierzę, że się zakwalifikuję, ale próbować trzeba. A nuż dostanę jakiegoś przebłysku geniuszu. Albo komisja będzie czymś zjarana (no co, w końcu bohema artystyczna). Albo wszyscy z wyższymi notami będą na jakimś artystycznym dopingu. Albo się zlitują. Albo nie wiem.
Dobra. Idę spać. Powiem tylko mojemu niedoszłemu sataniście dobranoc.
A, i wrzucam ładny art. Nie wiem co to i kto to ale chcę tak malować i chcę takiego boyfrienda. ;)