Są dni kiedy cała ja chce być nicością. Rozpłynąć się w molekuły, przestać oddychać i pompować krew, i wyłączyć wszystkie impulsy tej całej skomplikowanej maszynerii organizmu: odciąć prąd, wyjąć wtyczkę, zastopować wszystkie procesy komórkowe, nie pozwolić tlenowi swobodnie przepływać przez tunele tchawic, rozstroić hormony, zdekonstruować siebie. Ale wtedy zostałaby jeszcze dusza: ten niewygodny byt w ciemnoszarym kolorze, z zaciekami i bruzdami, to brzydkie coś, to istnienie we mnie. I gdybym tylko mogła, wyjęłabym tą malutką, niekształtną, pulsującą od wszystkich przebytych pustek, krztuszącą się sprawami zapomnianymi przez czas anty-materię z siebie i kawałeczek po kawałeczku rozrywałabym ją na najmniejsze cząstki aż przestanie być zdolna do pamięci i do czucia, aż stanie się stosikiem chropowatych, bezużytecznych strzępów nieświadomych swojej wzajemnej obecności. I niech dogorywa, niech wreszcie przestanie być, i musieć i istnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz