poniedziałek, 7 maja 2012

Six days later

Śniło mi się dziś, że umierałam. Na serce. Tak realistycznego snu nie miałam od dawna.
Pamiętam jakiś szpital i lekarza o mnóstwie maleńkich zmarszczek dookoła oczu. Miał bardzo smutny wzrok. Powiedział, że zostało mi co najwyżej sześć dni. Albo trzy godziny. "Ale ja mam dopiero dziewiętnaście lat" odpowiedziałam " I nadal jeszcze noszę trampki". Mój głos brzmiał strasznie naiwnie, jakby śmierć przysługiwała tylko osobom w eleganckich butach lub zniszczonych szpitalnych kapciach. Powiedziałam mu też, że to nie jego wina, że zrobił co mógł. Nie odpowiedział mi.
Pamiętam, że się wyspowiadałam. Ojciec, który posługiwał w szpitalu powiedział, że było we mnie wiele zła. Ale ja w tym śnie wiedziałam, że Bóg jest miłosierny.
Powiedziałam mamie wreszcie, że przecież ją kocham i przepraszam, i że nie chciałam nigdy kłócić się z nią. Po raz pierwszy i ostatni przyjęła przeprosiny. Martwiłam się o babcię. Przecież sama jest chora, co się stanie, kiedy się o mnie dowie?
Pamiętam też, że widziałam się z Pawłem. Poprosiłam go, żeby zaopiekował się Ewą i żeby powiedział Marco, że nie przyjdę na włoski i że zawsze jego lekcje poprawiały mi nastrój. Powiedziałam mu: "Szkoda, że nie mam więcej czasu".
Chciałam porozmawiać z Patrykiem i przeprosić Artura, ale żadnego z nich nie było.
I byłam na spacerze, w Łomnie. Poszłam na most jak za dawnych czasów, i padał deszcz. Kiedy wróciłam, załamywali ręce nade mną. "Jak ty mogłaś wyjść na dwór w takim stanie?" mówili. Mówili "Powinnaś zdrowo jeść" a ja odpowiadałam, że to nie ma już znaczenia i jadłam słodkie kiwi. Czułam, jak mi strzelają w zębach czarne pestki.
Już nie pamiętam, kiedy i jak umarłam, ani czy w ogóle. Ale przypomniał mi się wiersz, który napisałam kiedyś. Zadziwiająco pasuje.


trochę się jednak boję
że zanim miłość przycupnie w przedsionkach
śmierć mi się zakomorzy na dobre
i rozpłynie leniwie 
autostradami tętnic


pokochaj mnie
zanim podpiszą akt zgonu


1 komentarz: