sobota, 25 stycznia 2014

Dungeons & dreams

Byliście kiedyś w rupieciarni czarodzieja? Ja byłam, dzisiaj, w tą pizgającą czystym złem sobotę, dzięki uprzejmości znajomego. Wyciągnęła mnie ta poczwara na spacer, przemarzła mi połowa czlonków (co właśnie rekompensuję grzanym winem i gorącym kaloryferem na wieży), ale było warto dla tych dwudziestu minut, w których realizm magiczny to nie tylko ładna nazwa konwencji, a najprawdziwsza prawda.
Może to moja natalkowa wyobraźnia, która nigdyś kazała mi wierzyć w dwójkę wymyślonych pozbawionych twarzy bliźniąt i gromade złośliwich krasnoludków w zielonych czapeczkach, ale dom, do którego prowadzi wielka, porośnięta czymś (w mojej głowie bluszczem), kuta brama musiał istnieć naprawdę. Ciasny, półciemny korytarzyk z se starymi, wijącymi się w górę wąskimi schodkami, zagracone wnętrze saloniku czy kuchni, z której wyłania się dojrzła kobieta o sympatycznej aurze, niosąc wątróbkę (nerkę? nie pamiętam) dla kota. Biorąc pod uwagę otoczenie, bardziej byłabym skłonna uwierzyć, że to jest kocia wątroba, przeznaczona do bóg wie jakich obrzędów magicznych. I ten klimat i światło, które jako jedyny opisać potrafił Schulz w swoich cynamonowych sklepach, ja widziałam i czułam przez kilka krótkich minut na własnej skórze. A potem poszliśmy do piwnic.
Stare dębowe skrzynie, kolczugi, miecze, zbroje i metalowe róże, głowy  demonów w starym, zniszczonym pudle, ciemne korytarze, schody i cegły, sprzęty wszelkiej maści, rodzaju i przeznaczenia, maszyny do szycia, tanie porcelanowe aniołki i jeszcze więcej ciemnych korytarzy.
I on sam, pan czarodziej, urwany prosto z średniowiecznych legend, trochę mnich trochę szalony alchemik, z krzyżem wykutym w ceglanej ścianie pracowni, prawiący o rzeczach o których, my, zwyczajni, nie możemy mieć pojęcia. Ten który chce palić umysły i jest w tym swoim rozpalaniu tak oddany, że nikt nie śmiałby wątpić, że to możliwe. Fascynacja romantycznych poetów tymi, którzy "mówią, nikt nie rozumie i widzą, a nikt nie widzi" nagle wydała mi się przeraźliwie oczywista i zrozumiała.
Dwadzieścia minut później znalazłam się na jasnej od śniegu i cywilizacji ulicy, wpisując ten krótki czas na listę dwóch najbardziej magicznych momentów w moim życiu. Tylko moja podróż w czasie mogłaby się z tym równać. Ale to temat na inną historię :)

niedziela, 19 stycznia 2014

Night.





poczekam aż noc uspokoi wszystkie głosy w mieszkaniu
poczekam cierpliwie aż stukanie serca w czterech ścianach
rozgłośnieje mi jak obiecany raj
kiedy mgła podejdzie mi pod gardło - wtedy napiszę wiersz
rozdrapę stare rany wyszukam nową piosenkę upiekę ciasto narysuję naiwne serce
pobłogosławię miasto co pode mną nerwowo zaśnie

przestanę nagle tęsknić
kawa mi podszepce jak sie uporać z twoim głosem
proszę nie chrap tak w mojej glowie nie mrucz jak kot nie bądź tak obecny

poczekam aż noc nauczy mnie jak nie wsłuchiwać się w rytmikę snów
nie będę słyszeć cierpliwie dopóki miasto będzie spało pod moim oknem
zasnę gdy zadnieje
w twoją nieobecość wgasnę


sobota, 18 stycznia 2014

Avoiding Buka like a boss.

Jestem Polką. W dowodzie osobistym (który gubię i wymieniam średnio co rok), jak wół stoi, że jestem Polką. Co za tym idzie, wychowana w kraju, w którym narzekanie i kompleksy są na porządku dziennym bardziej niż kultura osobista, przejęłam od swojej mamy i babci i cioci i wujka i ojca i pani nauczycielki i telewizji ohydny zwyczaj narzekania. Na wszystko. Czasem myślę, że grumpy cat też ma jakieś polskie korzenie, choć i tak to Bogu ducha winne zwierzątko nie dorównuje co poniektórym najbardziej polskim Polakom. I wychowana w przeświadczeniu (przez wiele lat oczywiście nieuświadomionym), że inaczej się nie da, a wychwalający uroki życia i swoje własne ludzie to jakieś hipisowskie świry, żyłam sobie te kilknaście lat. Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy, całkiem nieświadomy wagi swoich słów, mój przyjaciel zza granicy wydobył z siebie kardynalne "STOP WHINING!". Notka dla angielskosceptyków: znaczy to tyle, co "przestań otwierać swój gderliwy ryj jeśli jedyne co chcesz robić, to narzekać". W wolnym tłumaczeniu.
No ale jak to bywa, takie spontaniczne mądrości zazwyczaj wypadają z głowy tak szybko, jak tam wpadają. Ale zawsze zostawiają po sobie ślad.
I wiecie co? Czasem się to wspomnienie odzywa. I wtedy zaczynam myśleć. I zgadnijcie, do jakich dochodzę wniosków?
MAM CHOLERNIE DOBRE ŻYCIE.
Nie idealne, ale naprawdę dobre. Mogłam urodzić się w kraju, gdzie panuje głód. Albo w patologicznej rodzinie. Mogłam urodzić się chora, albo śmiertelnie zachorować. Mogło mnie spotkać coś naprawdę okropnego. 
Ale los chciał, że miałam normalną rodzinę, dobre dzieciństwo i dostęp do edukacji. Nigdy nie głodowałam. Byłam wiele razy za granicą, widziałam i próbowałam rzeczy, do których pewnie wielu nie miało szansy dostępu. Robię to co lubię i mam przed sobą szansę na przyzwoitą pracę. Mam ubrania, parę zdrowych rąk i nóg. Umiem czytać. Wiem co to zmęczenie po ciężkiej pracy, wiem jak to jest kochać, spotkałam w swoim zyciu absolutnie niesamowitych ludzi z kraju i zza granicy, a niektórzy z nich, zechcieli zostać moimi przyjaciółmi. Jasne, że mam swoje małe i większe, fioletowe, straszne życiowe Buki. Ale chcę nauczyć się, żeby zawsze wychodzić im na przekór z takim zacieszem na ryju.  Różnie mi to wychodzi, ale innej rady nie ma. Bo w gruncie rzeczy, pomimo polskiej natury, mam sporo powodów do takiego banana na twarzy :)








poniedziałek, 13 stycznia 2014

...

   Też tak masz, że patrzysz w długą listę znajomych na fejsbuku i modlisz się, żeby ktoś do ciebie napisał i tak strasznie się boisz napisać pierwsza, żeby nikogo nie irytować? I tak siedzisz godzinę, dwie, caly wieczór, całe życie. Przeraża mnie to, jak bardzo potrzebuję ludzi. Połowę dzieciństwa próbowalam wszelkimi sposobami zasłużyć na akceptację brata, a drugą połowę płakałam w poduszkę, bo w klasie nigdy mnie nie lubiano. I mimo, że niby dorosłam, ten iracjonalny strach, że wszystkich naokoło irytuję i jestem zbędna nadal daje o sobie znać co jakiś czas. Tak jak dziś. A ja tak bardzo, bardzo potrzebuję ludzi, że to aż męczące. Dlatego nie chcę żebrać o niczyją uwagę, nie chcę się wpraszać, odzywać pierwsza. I tak robię to za często. Już wiele razy słyszałam, jak męczące jest moje zapotrzebowanie na uwagę innych. Więc siedzę sama w pokoju i czekam, aż ktoś napisze. Bo ja tak bardzo potrzebuję ludzi, że potrafię przepłakać wieczory, bo współlokatorka się do mnie nie odzywa. Tak szybko się przywiązuję, że gdy ktoś po zaledwie kilku miesiącach znika z mojego życia, ja kilka miesięcy później nadal tęsknię. Do tego stopnia, że mi smutno, kiedy całkiem obca osoba z którą zamieniłam kilka zdań nagle urywa kontakt.
   Może powinnam się już przyzywczaić do tego nieustannego stanu samotności, może mam to we krwi. Odkąd tylko pamiętam musiałam nauczyć się bycia samej. Od dzieciństwa, kiedy ojca nie było, a mama w pracy, siedziałam dniami oglądając kreskówki. Potem siadałam sama na szkolnym korytarzu czytając książki. Potem sama zamknięta w swoim pokoju przeglądając Internet. Sama na uczelni i w mieszkaniu poznańskim. Sama na wieży teraz.

"jeszcze jednego papierosa zanim wyjdę.
to nierozsądne - skoro mnie tu nie chcą
tak siedzieć, palić. tu nikt się nie cieszy,
że zostaję, że mocniej się sadowię na krześle,
że jeszcze raz próbuję załatwić słowami
to, czego się słowami nie uda załatwić. (...)"
        - Marcin Świetlicki "Melodramat"