
środa, 16 grudnia 2015
sobota, 12 grudnia 2015
Bezobecność
jestem nocnym zwierzęciem
krążę po klatce mieszkania
wdech wydech wdech wydech
trzeci dzień z rzędu
karmię się brakiem światła powietrza i obecności
analizuję przebrzmiałe na klatce kroki
czy to na pewno nikt
blednę
mignęła mi dziś w lustrze
niedookreślona płaszczyzna jakiejś twarzy
spomiędzy palców swojej prawej ręki
wymywam uparty zapach tamtej obcej skóry
wydaje się że mam dłuższe włosy
i oczy zmieniły kolor na czyjś
siódmego dnia przyszła paczka
znowu pomylili mieszkanie
dwa dni później zaczęłam oswajać strach
dzień dziesiąty
jestem z nocy
zataczam kręgi
bezobecnieję
poniedziałek, 30 listopada 2015
***
groźba wisi nade mną jak wołanie
przepowiednia wrodzonego w komórki skóry nieszczęścia
rozpięta blado nad moim nibybyciem
niepotrzebnie
niepotrzebnie umierają pod moimi palcami jasne drzazgi szkieł
ja z popękanych być i z popękanych twarzy
poskładam od nowa jasne odbite światło
które prześwieca mi przez dni
na przekór wieszczom
Nadal oddycham
Ale nie miałabym nic przeciwko. Jeśli ma przyjść, niech przyjdzie we śnie, kiedy wędruję po wszystkich równoległych wszechświatach, pomiędzy spokojnymi oddechami uśpionego miasta, z pominięciem wszystkich pożegnań, wszystkich "tak mi przykro", "żałuję, że nie byłem lepszym człowiekiem", "tak naprawdę zawsze cię kochałem" i innych za późno wypowiedzianych słów. Spóźnione słowa i gesty, wydarzone nie w swoim właściwym czasie, później brzmią pusto i sztucznie, więc lepiej już ich w ogóle nie mówić. Lepiej, żeby świat się skończył o trzeciej czterdzieści dwa nad ranem, bez tej wymuszonej końcem czasu i wyrzutami sumienia szopki.
Ale koniec świata znowu został przesunięty w czasie, odłożony na inny termin, bo kiedy obudziłam się kilka godzin później, słońce uparcie trwało na niebie, jak każdego dnia od miliardów lat. A więc czas nadal istnieje, pomyślałam, nadal oddycham. Kolejna szansa.
sobota, 18 lipca 2015
Niewierność wieczorów
Widzisz, ja mam duszę błękitnosłoną i jedyne w co wierzę pomiędzy lepką materią codzienności to otwarta przestrzeń. Wypuszczam na wolność ludzi i zdarzenia, odmawiam przejmowania kontroli, brzydzę się brania w posiadanie. I Tobie pozwalam powoli dryfować w niepamięć i niebyt, skąd nagle pojawiłeś z wczesnowiosennym powietrzem. Lecz są wieczory - jak ten wieczór, kiedy pod gardło podchodzi mi noc i wołam wszystkich utopionych dawno bogów, wymieniam ich obce imiona po kolei, i proszę ich: Ty wróć. W moim "wolność" jest wiele "wracaj". I kiedy mówię ci "idź", to tak naprawdę chcę, żebyś szedł w moim kierunku: żebynicniemówić, żebynicniemusieć, żebywspółniebytnieć, unosić brwi, oddychać.
I kiedy już białe słońce wraca zza drugiej półkuli, ciężkie od problemów tamtych ludzi - wtedy zawstydzona swoją niewiernością ukrywam swoje tęsknienie, jak ukrywa się wstydliwą chorobę, jak niechlubną słabość zagrzebuję ją pomiędzy codziennością; i w milczeniu, znowu wierna prawom wolności - czekam.