czwartek, 25 grudnia 2014
I want it all
Tyle przede mną miejsc i osób i zdarzeń. Tyle kaw o tylu porankach, tyle wschodów słońc, powietrz do wdychania pełną piersią, ludzi, twarzy, uśmiechów, zapachów, nieb. Ja chcę już to wszystko. Wszystko naraz, całe życie, intensywniej, bardziej, mocniej. Te przyszłe, niewydarzone jeszcze wieczory i noce i dni sprawiają, że cała drżę. Patrzę jak grudniowe słońce prześwieca przez okna i cała drżę, bo moja przygoda dopiero się zaczyna i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, dokąd mnie poprowadzi. Bo zostać w domu, wdychać małość każdego dnia w drodze do pracy, zasypiać w tym samym łóżku każdej kolejnej nocy to moja definicja porażki. Nie wystarczy mi, że dostaję od życia dużo. Chcę wszystko.
piątek, 14 listopada 2014
Za Polskę bardziej Naszą niż Waszą
Widzicie, nic nie działa mi na nerwy bardziej niż ignorancja. Niż brak ludzkiej tolerancji wobec tego co inne lub nieznane. Niż odrzucanie wszelkich innych punktów widzenia oprócz Jedynego Słusznego. Nic mnie nie irytuje bardziej niż ludzka głupota i poczucie wyższości powodowane frustracją. Jednym słowem, nic mnie nie irytuje bardziej niż Ruch Narodowy.
Story time: kiedyś na jednym z portali internetowych miałam w profilu, że lubię tęczę. Pofatygował się specjalnie do mnie z wiadomością Narodowiec tylko po to, żeby mnie obrazić i wyzwać i prawdopodobnie podnieść swoje ociekające dumą narodową ego albo zaleczyć skutki frustracji. Ból dupy pewnie nie daje mu spać po nocach, biedak. To w sumie smutne, że ludzie muszą w taki sposób leczyć kompleksy. Może go mama nie kochała, kto wie.
Czasem mam wrażenie, że cały ten ruch to tylko jeden kiepski żart, na który ludzie się nabrali a potem wszystko wymknęło się spod kontroli. Także tego... bagnety na broń i silni ignorancją walczmy z lewakami ku chwale Ojczyzny!
sobota, 8 listopada 2014
Nie czekaj na Czeta.
Chet Faker, moja miłość. Ruda brodzia, żulerska czapka, kochany kangur z Australii, i do tego śpiewa jeszcze i gra ładnie... no więc jak usłyszałam w sierpniu, że to słodkie stworzenie będzie na żywo grało w Polsce, musiałam chodzić przez tydzień z miską między kolanami bo tyle kiślu. Hektolitry.
No i czekałam na Czeciątko, czekałam, wyczekałam. Całe dwa miesiące czekania, jadę nareszcie.
Zapakowałam się, po natalkowemu na ostanią chwilę oczywiście, do stłoczonej 150-tki, wystałam swoje w kolejce po bilet na PKP, wysiedziałam się w zatłoczonym pociągu, dotarłam pod Pałac Kultury. Pogoda okropna: siąpi i zimno, ja głodna bo już na prowiant na drogę zabrakło czasu i pieniędzy, ale powtarzam sobie, że cierpię dla muzyki (a to zawsze szczytny powód). Koncert zaczyna się o 20, więc już około 19 jako jedna z pierwszych stoję na tym siąpiąco-chłodnym świecie, głodna jak wilk i z przemoczonymi nogami i czekam. Czekam. Czekam...
Wpuścili nas na halę, mnie z problemami, bo mój bilet nie chciał się skasować. Trochę cieplej, znalazłam jedzenie, przeliczyłam mońce, stwierdziłam że aż taka głodna nie jestem, żeby wydać równowartość porządnego studenckiego obiadu na kawałek zapiekanki, siadam pod sceną i czekam. Znowu. Czekam na Czeta. Kolejna godzina.
And that's where the funny part begins. Wyszedł support. Jakiś DJ od siedmiu boleści (choć według mnie to pewnie wzięli pierwszego lepszego technika i "weź pan coś pomachaj tam". Na początek puścił utwór Cheta (wtf) który miernie zmiksował, a potem było już tylko gorzej. Generalnie przez bite dwie godziny (zrozumcie dobrze: BITE KUŹWA DWIE GODZINY) puszczał na głośniki jakieś straszliwe kakofonie, umcu umcu i doo doo, które dosłownie nie bawiły nikogo na sali oprócz niego. A, i jeszcze pan Mietek się dobrze bawił, starszy gościu w ogrodniczkach wtargnął na scenę i wyprawiał densy densy za głośnikiem. SO PROFESSIONAL. Poskutkowało to tym, że co poniektórzy próbowali zatykać uszy, wszyscy głośno komentowali beznadziejność sytuacji, a pod koniec rozległy się głośne gwizdy i tłum rozeźlonych i mocno poirytowanych ludzi po prostu jak mógł błagał o zmiłowanie. Szczerze wam powiem, nie wiedziałam, że muzyka jest w stanie wprowadzić mnie w stan takiej irytacji. To już w lubelskim Creamie grają lepsze gówno.
Ostatecznie, kiedy support (tfu!) już zeszedł ze sceny (co poskutkowało falą radości i gromkich braw), po krótkiej technicznej przerwie pojawił się Chet. Uwierzcie, został przywitany jak Rudobrody Mesjasz po tych dwóch godzinach tortur. Piękny był, to prawda, w tej swojej żulerce i z brodzią. Ale to jak wypadał na żywo było... przeciętne. Więcej wiksy, a mniej klimatu zaprezentował, niż spodziewałam się po jego utworach. Laski oczywiście piszczały, jedna zemdlała (ale to raczej z okropnej duchoty i ścisku) i tyle. Nawet nie wystałam w tym tłumie do końca, tylko odeszłam na bok i nawet nie było mi jakoś szczególnie szkoda. A swoją ulubioną piosenkę spędziłam w kolejce do kibla.
No i potem to już prawie z górki: ściśnięta masa ludzi poniosła mnie w ślimaczym tempie do szatni, gdzie zostałam pobita, zgnieciona i milion razy zignorowana przez panią szatniarkę. Bitwa pod Waterloo to nic wobec tej buraczanej masy ludzkiej walczącej o kurtki. Potem zmarzłam okropnie na przystanku, gdzie oczywiście znowu CZEKAŁAM, tylko po to, żeby po raz kolejny znaleźć się w bezwładnej, autobusowej puszce sardynek (nadal się zastanawiam czy nie mam pękniętych żeber). Wróciłam na Centralny... i zanurzyłam się w ciepłej atmosferze dworcowego McDonalda. Mało się nie popłakałam na widok jedzenia, ciepła i wygodnych siedzisk. Ronaldzie McDonaldzie, ty dobry, dobry człowieku.
Przy okazji ucięłam sobie miłą pogawędkę z Panem z Krakowa, który biega w maratonach i jest przesympatycznym człowiekiem. Tyle dobrego.
Wróciłam do Lublina, znowu poczekałam sobie dwadzieścia minut na autobus i jestem.
Nie czekaj na Czeta, w sumie nie warto.
czwartek, 9 października 2014
Maybe next time
Ten sam samopowtarzający się scenariusz, jakieś obłędnie błędne koło.
Jestem warta więcej niż to. Szukam wyjścia.
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
Ręce do góry
Poddaję się. Są pewne limity tego ile człowiek może stracić. Nie jestem Hiobem, niestety. Najpierw umiera mój tata, potem tracę kolejno trójkę najbliższych przyjaciół. Jednego, bo chyba za trudne to było zostać ze mną, kiedy nie działo sie najlepiej. Drugiego, nadal do końca nie wiem dlaczego, po prostu ot, stało się, z dnia na dzień, o pierdołę. Trzeciego, bo wypiłam o dwa piwa za dużo i o jedno słowo za dużo powiedziałam, nawet nie wiedząc co ono znaczy. Ja się Poddaję. Kapituluję. Nie zniosę więcej pożegnań, daleko mi do Hioba. Może to miała być od losu lekcja pokory, może wolnego umierania.
Był czas kiedy myślałam że samotność mam we krwi. Jak ja bym chciała mieć, może by było trochę prościej.
sobota, 9 sierpnia 2014
Do zobaczenia
czwartek, 26 czerwca 2014
The rain has come again
środa, 11 czerwca 2014
You only live once
Późna noc przed egzaminem to najlepszy czas na szukanie sensu życia. Wszyscy śpią, piję kawę i myślę. I piszę. Banały nad banałami, nic odkrywczego nie szukajcie w tej notce. Mam zamiar powtórzyć tu słowa i pytania zadawane przez ludzkość odkąd tylko zdołała wypełznąć z jaskiń, odkąd małpy zeszły z drzew i zdały sobie sprawę, że ja - to właśnie ja. Ale wszystkie te pytania, te głupie na pozór i banalne dywagacje nabierają głębszego sensu i znaczenia w momencie, kiedy bardzo dobitnie i osobiście uświadomisz sobie je, odniesiesz do swojego ja i swojego teraz. Ale od początku.
Jak pewnie większość czytających znajomych już wie, trochę ponad miesiąc temu umarł mój tata. I jakkolwiek trudno mi mówić o tym wprost, technologia i Internet przychodzą z pomocą - bo, jak wiadomo, łatwiej coś napisać nieczułą klawiaturą niż powiedzieć na głos. Zanim to się wydarzyło, śmierć była tylko abstrakcyjnym konceptem w mojej głowie. Strasznym, prawdziwym - ale odległym. Czymś, co wiem, że istnieje, ale jej rozmiaru, skutku i wpływu na rzeczywistość byłam zupełnie nieświadoma. Teraz, kiedy powoli zaczynam ochłaniać, pojawiła się we mnie ta nieskończenie ciążąca świadomość, że wszystko, co nazywamy życiem, wszystko co uważamy za dobre, piękne, wartościowe, wielkie, że każde działanie, uczucie i moment w obliczu śmierci jest, w gruncie rzeczy, nic nie znaczącą ilzują. Że jestem jedynie kupą mięsa która - w jakiś przedziwny sposób żyje i decyduje o sobie, która jest świadoma i zdolna do wielu wspaniałych rzeczy, co naturalnie uważam za coś absolutnie pięknego - ale nadal pozostaje jedynie zbiorem tkanek, plątaniną impulsów nerwowych i naczyń krwionośnych. The flesh that lived and loved will be eaten by plague, jak śpiewają Mumfordzi. Następnym razem, kiedy się spotkamy twarzą w twarz mój przyjacielu, musisz wiedzieć, że wszystko czym jestem, moja twarz i oczy w które patrzysz, gdy rozmawiamy, mój głos, ciepło mojego ciała które czujesz, gdy przytulę cię na powitanie, to wszystko już całkiem niedługo zniknie. Zgnije, wróci do swojej pierwotnej formy opisanej kiedyś przez Mendelejewa, a wszystko to, co nazywasz ogólnie Natalką bądź Żydem, zwyczajnie przestanie istnieć. Pomyśl o tym, gdy następnym razem się spotkamy .I nie mogę powstrzymać się, żeby nie dodać: I’ll be a story in your head, but that’s okay, because we’re all stories in the end. Just make it a good one, eh? Może o to w tym wszystkim chodzi, to make that story a good one. Bo tak naprawdę nie wiem, co w tym bezsensownym istnieniu, w tym flesh that lived and loved jest tak cennego, że trzymamy się tego kurczowo, nogami i rękami, mimo tej przerażającej i tragicznej w sumie, nieuchronności śmierci?
środa, 16 kwietnia 2014
These four walls are closing in, oh, all the things that might have been
Duszę się swoim życiem. Swoją bylejakością. Swoim "byle do piątku". Swoimi maluczkimi marzeniami, małym światkiem, zwyczajnością każdych wieczorów. Jestem zmęczona egzystowaniem, zmęczona tym przekonaniem że tak musi być i że nie można inaczej, lepiej, bardziej. Chciałabym uwierzyć że zostałam zaprojektowana do czegoś więcej - że mam w sobie cały potrzebny mi potencjał żeby się stąd wyrwać. Że stać mnie na odwagę decydowania o swoim losie, sztuce, czasie. Tak. Ja po prostu chcę potrafić zaginać czasoprzestrzeń w jej każdym punkcie. Kształtować coś, mieć na coś wpływ. Ale zdławiona wewnętrznym, głeboko wpojonym przekonaniem, że nagroda wspaniałego, pełnego życia i spełnione marzenia są produktem luksusowym, przynależnym jedynie nielicznym, podduszona brakiem pewności siebie, która jest jak odrastający chwast, tkwię nadal bezmyślnie w jednym miejscu na ziemi, najmniejsza z najmniejszych, niezauważalna, uwięziona w swojej własnej głowie.
wtorek, 11 marca 2014
Perfect start.
Lubię zasypiać na zajęcia i budzić się w pełnym wiosennym słońcu, lubię brać prysznic przy otwartym oknie, ubierać się powoli i nie musieć się śpieszyć. Lubię włączyć radio i otworzyć na oścież okno. A potem siedzieć na parapecie i palić mentolowe papierosy. Patrzeć jak słońce oświetla bloki na horyzoncie i planować perfekcyjne dni i wieczory o perfekcyjnym poranku. Dzień dobry. To musi być dobry dzień :)
sobota, 25 stycznia 2014
Dungeons & dreams
Może to moja natalkowa wyobraźnia, która nigdyś kazała mi wierzyć w dwójkę wymyślonych pozbawionych twarzy bliźniąt i gromade złośliwich krasnoludków w zielonych czapeczkach, ale dom, do którego prowadzi wielka, porośnięta czymś (w mojej głowie bluszczem), kuta brama musiał istnieć naprawdę. Ciasny, półciemny korytarzyk z se starymi, wijącymi się w górę wąskimi schodkami, zagracone wnętrze saloniku czy kuchni, z której wyłania się dojrzła kobieta o sympatycznej aurze, niosąc wątróbkę (nerkę? nie pamiętam) dla kota. Biorąc pod uwagę otoczenie, bardziej byłabym skłonna uwierzyć, że to jest kocia wątroba, przeznaczona do bóg wie jakich obrzędów magicznych. I ten klimat i światło, które jako jedyny opisać potrafił Schulz w swoich cynamonowych sklepach, ja widziałam i czułam przez kilka krótkich minut na własnej skórze. A potem poszliśmy do piwnic.
Stare dębowe skrzynie, kolczugi, miecze, zbroje i metalowe róże, głowy demonów w starym, zniszczonym pudle, ciemne korytarze, schody i cegły, sprzęty wszelkiej maści, rodzaju i przeznaczenia, maszyny do szycia, tanie porcelanowe aniołki i jeszcze więcej ciemnych korytarzy.
I on sam, pan czarodziej, urwany prosto z średniowiecznych legend, trochę mnich trochę szalony alchemik, z krzyżem wykutym w ceglanej ścianie pracowni, prawiący o rzeczach o których, my, zwyczajni, nie możemy mieć pojęcia. Ten który chce palić umysły i jest w tym swoim rozpalaniu tak oddany, że nikt nie śmiałby wątpić, że to możliwe. Fascynacja romantycznych poetów tymi, którzy "mówią, nikt nie rozumie i widzą, a nikt nie widzi" nagle wydała mi się przeraźliwie oczywista i zrozumiała.
Dwadzieścia minut później znalazłam się na jasnej od śniegu i cywilizacji ulicy, wpisując ten krótki czas na listę dwóch najbardziej magicznych momentów w moim życiu. Tylko moja podróż w czasie mogłaby się z tym równać. Ale to temat na inną historię :)
niedziela, 19 stycznia 2014
Night.
poczekam aż noc uspokoi wszystkie głosy w mieszkaniu
poczekam cierpliwie aż stukanie serca w czterech ścianach
rozgłośnieje mi jak obiecany raj
kiedy mgła podejdzie mi pod gardło - wtedy napiszę wiersz
rozdrapę stare rany wyszukam nową piosenkę upiekę ciasto narysuję naiwne serce
pobłogosławię miasto co pode mną nerwowo zaśnie
przestanę nagle tęsknić
kawa mi podszepce jak sie uporać z twoim głosem
proszę nie chrap tak w mojej glowie nie mrucz jak kot nie bądź tak obecny
poczekam aż noc nauczy mnie jak nie wsłuchiwać się w rytmikę snów
nie będę słyszeć cierpliwie dopóki miasto będzie spało pod moim oknem
zasnę gdy zadnieje
w twoją nieobecość wgasnę
sobota, 18 stycznia 2014
Avoiding Buka like a boss.
No ale jak to bywa, takie spontaniczne mądrości zazwyczaj wypadają z głowy tak szybko, jak tam wpadają. Ale zawsze zostawiają po sobie ślad.
I wiecie co? Czasem się to wspomnienie odzywa. I wtedy zaczynam myśleć. I zgadnijcie, do jakich dochodzę wniosków?
MAM CHOLERNIE DOBRE ŻYCIE.
poniedziałek, 13 stycznia 2014
...
Może powinnam się już przyzywczaić do tego nieustannego stanu samotności, może mam to we krwi. Odkąd tylko pamiętam musiałam nauczyć się bycia samej. Od dzieciństwa, kiedy ojca nie było, a mama w pracy, siedziałam dniami oglądając kreskówki. Potem siadałam sama na szkolnym korytarzu czytając książki. Potem sama zamknięta w swoim pokoju przeglądając Internet. Sama na uczelni i w mieszkaniu poznańskim. Sama na wieży teraz.