czwartek, 25 grudnia 2014

I want it all




Tyle przede mną miejsc i osób i zdarzeń. Tyle kaw o tylu porankach, tyle wschodów słońc, powietrz do wdychania pełną piersią, ludzi, twarzy, uśmiechów, zapachów, nieb. Ja chcę już to wszystko. Wszystko naraz, całe życie, intensywniej, bardziej, mocniej. Te przyszłe, niewydarzone jeszcze wieczory i noce i dni sprawiają, że cała drżę. Patrzę jak grudniowe słońce prześwieca przez okna i cała drżę, bo moja przygoda dopiero się zaczyna i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, dokąd mnie poprowadzi. Bo zostać w domu, wdychać małość każdego dnia w drodze do pracy, zasypiać w tym samym łóżku każdej kolejnej nocy to moja definicja porażki. Nie wystarczy mi, że dostaję od życia dużo. Chcę wszystko.

piątek, 14 listopada 2014

Za Polskę bardziej Naszą niż Waszą


Widzicie, nic nie działa mi na nerwy bardziej niż ignorancja. Niż brak ludzkiej tolerancji wobec tego co inne lub nieznane. Niż odrzucanie wszelkich innych punktów widzenia oprócz Jedynego Słusznego. Nic mnie nie irytuje bardziej niż ludzka głupota i poczucie wyższości powodowane frustracją. Jednym słowem, nic mnie nie irytuje bardziej niż Ruch Narodowy.
I tak, zdaje sobie sprawę, że w tym kraju za takie słowa można zarobić legalnie wpierdol. I właśnie w tym cały problem. Narodowcy w jakiś przedziwny sposób doszli do konkluzji, że ten kto nie podziela ich jakże słusznych i dumnych przekonań zasługuje na łomot, hejt i całą resztę. A już na pewno NIE zasługuje na miano Polaka. Słowem, jeśli nie uważasz, że "wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to siła" (chyba bardziej niedorzecznych haseł nie dało rady wymyśleć) to jedym słowem, wyp*******j stąd. Już gdzieś kiedyś słyszałam o podobnej polityce...
Story time: kiedyś na jednym z portali internetowych miałam w profilu, że lubię tęczę. Pofatygował się specjalnie do mnie z wiadomością Narodowiec tylko po to, żeby mnie obrazić i wyzwać i prawdopodobnie podnieść swoje ociekające dumą narodową ego albo zaleczyć skutki frustracji. Ból dupy pewnie nie daje mu spać po nocach, biedak. To w sumie smutne, że ludzie muszą w taki sposób leczyć kompleksy. Może go mama nie kochała, kto wie.
I tak, drodzy Narodowcy, Ojczyzna i Patriotyzm, ja wszystko rozumiem. Ale po co od razu z mordą? Z pięściami?  W ogólnym wrażeniu wyglądacie na bandę ogarnietych irracjonalnie wyolbrzymioną dumą tak zwaną "narodową" prymitywów, którzy nie rozumieją argumentów innych niż siła ( i tak, generalizuję tutaj celowo). Jak dla mnie nijak się to ma do patriotyzmu. Nijak. 
Swoją drogą Deklaracja Ideowa tego ruchu to jedna z ciekawszych lektur jaką ostatnio czytałam. Znalazło się tam kilka smaczków, którymi chciałabym się podzielić. 
"Podejmiemy walkę z promocją kosmopolityzmu i płytko pojętej nowoczesności". No tak, bo inne narody są be. I inne rasy. I tak naprawdę chodzi o to, żeby się nawzajem nienawidzić, wtedy łatwiej o wojnę, a jak wiadomo "wojna to pokój". Makes sense. PiSmakers.
"Ruch Narodowy nie zgadza się na (...) płynącą z mediów i instytucji kultury falę liberalno-lewicowej propagandy." Bo jak powszechnie wiadomo kultura jest od tego, żeby oscylować tylko wokół kolejnych adaptacji Trylogii, problemu Martyrologii Polskiej i utworów Chopina (z całym szacunkiem dla Pana Fryderyka).
I jeszcze jeden mały kąsek: "położymy także nacisk na upowszechnianie sportowego trybu życia." No tak, najpierw masa, potem rzeźba. Dres dla każdego obywatela! Chcemy wprowadzenia dresikowego!

Czasem mam wrażenie, że cały ten ruch to tylko jeden kiepski żart, na który ludzie się nabrali a potem wszystko wymknęło się spod kontroli. Także tego... bagnety na broń i silni ignorancją walczmy z lewakami ku chwale Ojczyzny! 

sobota, 8 listopada 2014

Nie czekaj na Czeta.

Właśnie wróciłam z Warszawy, wykąpałam się, uzdatniłam do życia. I zapraszam teraz wszystkich na story time z Natalką: o tym jak Natalka zmarnowała osiem dych i dwadzieścia cztery godziny.
Chet Faker, moja miłość. Ruda brodzia, żulerska czapka, kochany kangur z Australii, i do tego śpiewa jeszcze i gra ładnie... no więc jak usłyszałam w sierpniu, że to słodkie stworzenie będzie na żywo grało w Polsce, musiałam chodzić przez tydzień z miską między kolanami bo tyle kiślu. Hektolitry.
No i czekałam na Czeciątko, czekałam, wyczekałam. Całe dwa miesiące czekania, jadę nareszcie.
Zapakowałam się, po natalkowemu na ostanią chwilę oczywiście, do stłoczonej 150-tki, wystałam swoje w kolejce po bilet na PKP, wysiedziałam się w zatłoczonym pociągu, dotarłam pod Pałac Kultury. Pogoda okropna: siąpi i zimno, ja głodna bo już na prowiant na drogę zabrakło czasu i pieniędzy, ale powtarzam sobie, że cierpię dla muzyki (a to zawsze szczytny powód). Koncert zaczyna się o 20, więc już około 19 jako jedna z pierwszych stoję na tym siąpiąco-chłodnym świecie, głodna jak wilk i z przemoczonymi nogami i czekam. Czekam. Czekam...
Wpuścili nas na halę, mnie z problemami, bo mój bilet nie chciał się skasować.  Trochę cieplej, znalazłam jedzenie, przeliczyłam mońce, stwierdziłam że aż taka głodna nie jestem, żeby wydać równowartość porządnego studenckiego obiadu na kawałek zapiekanki, siadam pod sceną i czekam. Znowu. Czekam na Czeta. Kolejna godzina.
And that's where the funny part begins. Wyszedł support. Jakiś DJ od siedmiu boleści (choć według mnie to pewnie wzięli pierwszego lepszego technika i "weź pan coś pomachaj tam". Na początek puścił utwór Cheta (wtf) który miernie zmiksował, a potem było już tylko gorzej. Generalnie przez bite dwie godziny (zrozumcie dobrze: BITE KUŹWA DWIE GODZINY) puszczał na głośniki jakieś straszliwe kakofonie, umcu umcu i doo doo, które dosłownie nie bawiły nikogo na sali oprócz niego. A, i jeszcze pan Mietek się dobrze bawił, starszy gościu w ogrodniczkach wtargnął na scenę i wyprawiał densy densy za głośnikiem. SO PROFESSIONAL. Poskutkowało to tym, że co poniektórzy próbowali zatykać uszy, wszyscy głośno komentowali beznadziejność sytuacji, a pod koniec rozległy się głośne gwizdy i tłum rozeźlonych i mocno poirytowanych ludzi po prostu jak mógł błagał o zmiłowanie. Szczerze wam powiem, nie wiedziałam, że muzyka jest w stanie wprowadzić mnie w stan takiej irytacji. To już w lubelskim Creamie grają lepsze gówno.
Ostatecznie, kiedy support (tfu!) już zeszedł ze sceny (co poskutkowało falą radości i gromkich braw), po krótkiej technicznej przerwie pojawił się Chet. Uwierzcie, został przywitany jak Rudobrody Mesjasz po tych dwóch godzinach tortur. Piękny był, to prawda, w tej swojej żulerce i z brodzią. Ale to jak wypadał na żywo było... przeciętne. Więcej wiksy, a mniej klimatu zaprezentował, niż spodziewałam się po jego utworach. Laski oczywiście piszczały, jedna zemdlała (ale to raczej z okropnej duchoty i ścisku) i tyle. Nawet nie wystałam w tym tłumie do końca, tylko odeszłam na bok i nawet nie było mi jakoś szczególnie szkoda. A swoją ulubioną piosenkę spędziłam w kolejce do kibla.
No i potem to już prawie z górki:  ściśnięta masa ludzi poniosła mnie w ślimaczym tempie do szatni, gdzie zostałam pobita, zgnieciona i milion razy zignorowana przez panią szatniarkę. Bitwa pod Waterloo to nic wobec tej buraczanej masy ludzkiej walczącej o kurtki. Potem zmarzłam okropnie na przystanku, gdzie oczywiście znowu CZEKAŁAM, tylko po to, żeby po raz kolejny znaleźć się w bezwładnej, autobusowej puszce sardynek (nadal się zastanawiam czy nie mam pękniętych żeber). Wróciłam na Centralny... i zanurzyłam się w ciepłej atmosferze dworcowego McDonalda. Mało się nie popłakałam na widok jedzenia, ciepła i wygodnych siedzisk. Ronaldzie McDonaldzie, ty dobry, dobry człowieku.
Przy okazji ucięłam sobie miłą pogawędkę z Panem z Krakowa, który biega w maratonach i jest przesympatycznym człowiekiem. Tyle dobrego.
Wróciłam do Lublina, znowu poczekałam sobie dwadzieścia minut na autobus i jestem.
Nie czekaj na Czeta, w sumie nie warto.








czwartek, 9 października 2014

Maybe next time

Znowu nam nie po drodze. Mijamy się. A przez chwilę miałam wrażenie będę miała komu opowiadać co u mnie. Labirynt, ślepa uliczka, znowu zawracam.
Ten sam samopowtarzający się scenariusz, jakieś obłędnie błędne koło.
Jestem warta więcej niż to. Szukam wyjścia.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Ręce do góry

Poddaję się. Są pewne limity tego ile człowiek może stracić. Nie jestem Hiobem, niestety. Najpierw umiera mój tata, potem tracę kolejno trójkę najbliższych przyjaciół. Jednego, bo chyba za trudne to było zostać ze mną, kiedy nie działo sie najlepiej. Drugiego, nadal do końca nie wiem dlaczego, po prostu ot, stało się, z dnia na dzień, o pierdołę. Trzeciego, bo wypiłam o dwa piwa za dużo i o jedno słowo za dużo powiedziałam, nawet nie wiedząc co ono znaczy. Ja się Poddaję. Kapituluję. Nie zniosę więcej pożegnań, daleko mi do Hioba. Może to miała być od losu lekcja pokory, może wolnego umierania.
Był czas kiedy myślałam że samotność mam we krwi. Jak ja bym chciała mieć, może by było trochę prościej. 

sobota, 9 sierpnia 2014

Do zobaczenia

Życie toczy mi się powoli swoim torem. Oglądam Star Treka, marzę o gwiazdach i słucham muzyki. Byłam na kajakach, opaliłam się co nieco, odpoczęłam. A co najważniejsze, poznałam kogoś. Może to to, może nie, jeszcze się wszystko okaże. Żyję, to najważniejsze. Co zdumiewające, żyję nadal jak gdyby nigdy nic. Rekompensuję straty, zatykam dziury, łatam co się da. 
Wiem na pewno, jeszcze się spotkamy twarzą w twarz, jeszcze porozmawiamy. Może o muzyce, bo lubisz muzykę. Bursztyn i lawenda, pamiętam.

czwartek, 26 czerwca 2014

The rain has come again

W takie noce jak dzisiejsza, kiedy próbuję uciec przed demonami w mojej głowie, kiedy wychodzę na deszcz ze słuchawkami na uszach, kiedy nie boją się mnie nawet bezdomne koty (zawsze uważałam że koty są szczególnie wrażliwe na melancholię, czego nigdy nie mogłam powiedzieć o tych wiecznie szczęśliwych, merdających ogonami psach), myślę tylko o jednym miejscu do którego mogłabym pojść i jak na złość, jedynym gdzie iść nie mogę. Odwiedzanie dawnego kochanka z powodu melancholii to nie jest najlepszy pomysł. Ale, mimo że nigdy nie poznał mnie, emocjonalnego żółwia w grubej skorupie, od tej strony, wiem na pewno, że on jeden, który kochał się w muzyce Wilsona i w deszczu, mógłby zrozumieć mnie i poczuć. I choć doceniam starania moich przyjaciół którzy starają się mnie w takie noce jak te pocieszać, to wiem, że nie doświadczyli tego smutku bez powodu i bez lekarstwa, tego który jest jak cień każdej dobrej rzeczy w twoim życiu, nie są w stanie mi ani pomóc ani pojąć jak to jest. Może to weltzschmerz, moze depresja, ale boję się życia bez tych momentów kiedy płacze bez powodu, może dlatego że dają mi ostatni dowód że jeszcze cololwiek czuję i że żyję. Więc słucham tej muzyki której nauczył mnie słuchać mój dawny przyjaciel,  słucham deszczu i czekam aż zadnieje, żeby obejrzeć, jak on, wschód słońca. Samemu. Bez niczyjej radosnej, wspierającej, współczującej obecności.

środa, 11 czerwca 2014

You only live once





Późna noc przed egzaminem to najlepszy czas na szukanie sensu życia. Wszyscy śpią, piję kawę i myślę. I piszę. Banały nad banałami, nic odkrywczego nie szukajcie w tej notce. Mam zamiar powtórzyć tu słowa i pytania zadawane przez ludzkość odkąd tylko zdołała wypełznąć z jaskiń, odkąd małpy zeszły z drzew i zdały sobie sprawę, że ja - to właśnie ja. Ale wszystkie te pytania, te głupie na pozór i banalne dywagacje nabierają głębszego sensu i znaczenia w momencie, kiedy bardzo dobitnie i osobiście uświadomisz sobie je, odniesiesz do swojego ja i swojego teraz. Ale od początku.
Jak pewnie większość czytających znajomych już wie, trochę ponad miesiąc temu umarł mój tata. I jakkolwiek trudno mi mówić o tym wprost, technologia i Internet przychodzą z pomocą - bo, jak wiadomo, łatwiej coś napisać nieczułą klawiaturą niż powiedzieć na głos. Zanim to się wydarzyło, śmierć była tylko abstrakcyjnym konceptem w mojej głowie. Strasznym, prawdziwym - ale odległym. Czymś, co wiem, że istnieje, ale jej rozmiaru, skutku i wpływu na rzeczywistość byłam zupełnie nieświadoma. Teraz, kiedy powoli zaczynam ochłaniać, pojawiła się we mnie ta nieskończenie ciążąca świadomość, że wszystko, co nazywamy życiem, wszystko co uważamy za dobre, piękne, wartościowe, wielkie, że każde działanie, uczucie i moment w obliczu śmierci jest, w gruncie rzeczy,  nic nie znaczącą ilzują. Że jestem jedynie kupą mięsa która - w jakiś przedziwny sposób żyje i decyduje o sobie, która jest świadoma i zdolna do wielu wspaniałych rzeczy, co naturalnie uważam za coś absolutnie pięknego - ale nadal pozostaje jedynie zbiorem tkanek, plątaniną impulsów nerwowych i naczyń krwionośnych.  The flesh that lived and loved will be eaten by plague, jak śpiewają Mumfordzi. Następnym razem, kiedy się spotkamy twarzą w twarz mój przyjacielu, musisz wiedzieć, że wszystko czym jestem, moja twarz i oczy w które patrzysz, gdy rozmawiamy, mój głos, ciepło mojego ciała które czujesz, gdy przytulę cię na powitanie, to wszystko już całkiem niedługo zniknie. Zgnije, wróci do swojej pierwotnej formy opisanej kiedyś przez Mendelejewa, a wszystko to, co nazywasz ogólnie Natalką bądź Żydem, zwyczajnie przestanie istnieć. Pomyśl o tym, gdy następnym razem się spotkamy .I nie mogę powstrzymać się, żeby nie dodać: I’ll be a story in your head, but that’s okay, because we’re all stories in the end. Just make it a good one, eh? Może o to w tym wszystkim chodzi, to make that story a good one. Bo tak naprawdę nie wiem, co w tym bezsensownym istnieniu, w tym flesh that lived and loved jest tak cennego, że trzymamy się tego kurczowo, nogami i rękami, mimo tej przerażającej i tragicznej w sumie, nieuchronności śmierci?
Dlaczego tak naprawdę chcesz żyć? 
Ja jeszcze nie wiem. Wiem tylko jedno, dostałam jedną szansę, króciutkie kilkadziesiąt lat, chwilę. You only live once, jakkolwiek banalnie to nie brzmi.

środa, 16 kwietnia 2014

These four walls are closing in, oh, all the things that might have been





Duszę się swoim życiem. Swoją bylejakością. Swoim "byle do piątku". Swoimi maluczkimi marzeniami, małym światkiem, zwyczajnością każdych wieczorów. Jestem zmęczona egzystowaniem, zmęczona tym przekonaniem że tak musi być i że nie można inaczej, lepiej, bardziej. Chciałabym uwierzyć że zostałam zaprojektowana do czegoś więcej - że mam w sobie cały potrzebny mi potencjał żeby się stąd wyrwać. Że stać mnie na odwagę decydowania o swoim losie, sztuce, czasie. Tak. Ja po prostu chcę potrafić zaginać czasoprzestrzeń w jej każdym punkcie. Kształtować coś, mieć na coś wpływ. Ale zdławiona wewnętrznym, głeboko wpojonym przekonaniem, że nagroda wspaniałego, pełnego życia i spełnione marzenia są produktem luksusowym, przynależnym jedynie nielicznym, podduszona brakiem pewności siebie, która jest jak odrastający chwast, tkwię nadal bezmyślnie w jednym miejscu na ziemi, najmniejsza z najmniejszych, niezauważalna, uwięziona w swojej własnej głowie.

wtorek, 11 marca 2014

Perfect start.

Lubię zasypiać na zajęcia i budzić się w pełnym wiosennym słońcu, lubię brać prysznic przy otwartym oknie, ubierać się powoli i nie musieć się śpieszyć. Lubię włączyć radio i otworzyć na oścież okno. A potem siedzieć na parapecie i palić mentolowe papierosy. Patrzeć jak słońce oświetla bloki na horyzoncie i planować perfekcyjne dni i wieczory o perfekcyjnym poranku. Dzień dobry. To musi być dobry dzień :)

sobota, 25 stycznia 2014

Dungeons & dreams

Byliście kiedyś w rupieciarni czarodzieja? Ja byłam, dzisiaj, w tą pizgającą czystym złem sobotę, dzięki uprzejmości znajomego. Wyciągnęła mnie ta poczwara na spacer, przemarzła mi połowa czlonków (co właśnie rekompensuję grzanym winem i gorącym kaloryferem na wieży), ale było warto dla tych dwudziestu minut, w których realizm magiczny to nie tylko ładna nazwa konwencji, a najprawdziwsza prawda.
Może to moja natalkowa wyobraźnia, która nigdyś kazała mi wierzyć w dwójkę wymyślonych pozbawionych twarzy bliźniąt i gromade złośliwich krasnoludków w zielonych czapeczkach, ale dom, do którego prowadzi wielka, porośnięta czymś (w mojej głowie bluszczem), kuta brama musiał istnieć naprawdę. Ciasny, półciemny korytarzyk z se starymi, wijącymi się w górę wąskimi schodkami, zagracone wnętrze saloniku czy kuchni, z której wyłania się dojrzła kobieta o sympatycznej aurze, niosąc wątróbkę (nerkę? nie pamiętam) dla kota. Biorąc pod uwagę otoczenie, bardziej byłabym skłonna uwierzyć, że to jest kocia wątroba, przeznaczona do bóg wie jakich obrzędów magicznych. I ten klimat i światło, które jako jedyny opisać potrafił Schulz w swoich cynamonowych sklepach, ja widziałam i czułam przez kilka krótkich minut na własnej skórze. A potem poszliśmy do piwnic.
Stare dębowe skrzynie, kolczugi, miecze, zbroje i metalowe róże, głowy  demonów w starym, zniszczonym pudle, ciemne korytarze, schody i cegły, sprzęty wszelkiej maści, rodzaju i przeznaczenia, maszyny do szycia, tanie porcelanowe aniołki i jeszcze więcej ciemnych korytarzy.
I on sam, pan czarodziej, urwany prosto z średniowiecznych legend, trochę mnich trochę szalony alchemik, z krzyżem wykutym w ceglanej ścianie pracowni, prawiący o rzeczach o których, my, zwyczajni, nie możemy mieć pojęcia. Ten który chce palić umysły i jest w tym swoim rozpalaniu tak oddany, że nikt nie śmiałby wątpić, że to możliwe. Fascynacja romantycznych poetów tymi, którzy "mówią, nikt nie rozumie i widzą, a nikt nie widzi" nagle wydała mi się przeraźliwie oczywista i zrozumiała.
Dwadzieścia minut później znalazłam się na jasnej od śniegu i cywilizacji ulicy, wpisując ten krótki czas na listę dwóch najbardziej magicznych momentów w moim życiu. Tylko moja podróż w czasie mogłaby się z tym równać. Ale to temat na inną historię :)

niedziela, 19 stycznia 2014

Night.





poczekam aż noc uspokoi wszystkie głosy w mieszkaniu
poczekam cierpliwie aż stukanie serca w czterech ścianach
rozgłośnieje mi jak obiecany raj
kiedy mgła podejdzie mi pod gardło - wtedy napiszę wiersz
rozdrapę stare rany wyszukam nową piosenkę upiekę ciasto narysuję naiwne serce
pobłogosławię miasto co pode mną nerwowo zaśnie

przestanę nagle tęsknić
kawa mi podszepce jak sie uporać z twoim głosem
proszę nie chrap tak w mojej glowie nie mrucz jak kot nie bądź tak obecny

poczekam aż noc nauczy mnie jak nie wsłuchiwać się w rytmikę snów
nie będę słyszeć cierpliwie dopóki miasto będzie spało pod moim oknem
zasnę gdy zadnieje
w twoją nieobecość wgasnę


sobota, 18 stycznia 2014

Avoiding Buka like a boss.

Jestem Polką. W dowodzie osobistym (który gubię i wymieniam średnio co rok), jak wół stoi, że jestem Polką. Co za tym idzie, wychowana w kraju, w którym narzekanie i kompleksy są na porządku dziennym bardziej niż kultura osobista, przejęłam od swojej mamy i babci i cioci i wujka i ojca i pani nauczycielki i telewizji ohydny zwyczaj narzekania. Na wszystko. Czasem myślę, że grumpy cat też ma jakieś polskie korzenie, choć i tak to Bogu ducha winne zwierzątko nie dorównuje co poniektórym najbardziej polskim Polakom. I wychowana w przeświadczeniu (przez wiele lat oczywiście nieuświadomionym), że inaczej się nie da, a wychwalający uroki życia i swoje własne ludzie to jakieś hipisowskie świry, żyłam sobie te kilknaście lat. Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy, całkiem nieświadomy wagi swoich słów, mój przyjaciel zza granicy wydobył z siebie kardynalne "STOP WHINING!". Notka dla angielskosceptyków: znaczy to tyle, co "przestań otwierać swój gderliwy ryj jeśli jedyne co chcesz robić, to narzekać". W wolnym tłumaczeniu.
No ale jak to bywa, takie spontaniczne mądrości zazwyczaj wypadają z głowy tak szybko, jak tam wpadają. Ale zawsze zostawiają po sobie ślad.
I wiecie co? Czasem się to wspomnienie odzywa. I wtedy zaczynam myśleć. I zgadnijcie, do jakich dochodzę wniosków?
MAM CHOLERNIE DOBRE ŻYCIE.
Nie idealne, ale naprawdę dobre. Mogłam urodzić się w kraju, gdzie panuje głód. Albo w patologicznej rodzinie. Mogłam urodzić się chora, albo śmiertelnie zachorować. Mogło mnie spotkać coś naprawdę okropnego. 
Ale los chciał, że miałam normalną rodzinę, dobre dzieciństwo i dostęp do edukacji. Nigdy nie głodowałam. Byłam wiele razy za granicą, widziałam i próbowałam rzeczy, do których pewnie wielu nie miało szansy dostępu. Robię to co lubię i mam przed sobą szansę na przyzwoitą pracę. Mam ubrania, parę zdrowych rąk i nóg. Umiem czytać. Wiem co to zmęczenie po ciężkiej pracy, wiem jak to jest kochać, spotkałam w swoim zyciu absolutnie niesamowitych ludzi z kraju i zza granicy, a niektórzy z nich, zechcieli zostać moimi przyjaciółmi. Jasne, że mam swoje małe i większe, fioletowe, straszne życiowe Buki. Ale chcę nauczyć się, żeby zawsze wychodzić im na przekór z takim zacieszem na ryju.  Różnie mi to wychodzi, ale innej rady nie ma. Bo w gruncie rzeczy, pomimo polskiej natury, mam sporo powodów do takiego banana na twarzy :)








poniedziałek, 13 stycznia 2014

...

   Też tak masz, że patrzysz w długą listę znajomych na fejsbuku i modlisz się, żeby ktoś do ciebie napisał i tak strasznie się boisz napisać pierwsza, żeby nikogo nie irytować? I tak siedzisz godzinę, dwie, caly wieczór, całe życie. Przeraża mnie to, jak bardzo potrzebuję ludzi. Połowę dzieciństwa próbowalam wszelkimi sposobami zasłużyć na akceptację brata, a drugą połowę płakałam w poduszkę, bo w klasie nigdy mnie nie lubiano. I mimo, że niby dorosłam, ten iracjonalny strach, że wszystkich naokoło irytuję i jestem zbędna nadal daje o sobie znać co jakiś czas. Tak jak dziś. A ja tak bardzo, bardzo potrzebuję ludzi, że to aż męczące. Dlatego nie chcę żebrać o niczyją uwagę, nie chcę się wpraszać, odzywać pierwsza. I tak robię to za często. Już wiele razy słyszałam, jak męczące jest moje zapotrzebowanie na uwagę innych. Więc siedzę sama w pokoju i czekam, aż ktoś napisze. Bo ja tak bardzo potrzebuję ludzi, że potrafię przepłakać wieczory, bo współlokatorka się do mnie nie odzywa. Tak szybko się przywiązuję, że gdy ktoś po zaledwie kilku miesiącach znika z mojego życia, ja kilka miesięcy później nadal tęsknię. Do tego stopnia, że mi smutno, kiedy całkiem obca osoba z którą zamieniłam kilka zdań nagle urywa kontakt.
   Może powinnam się już przyzywczaić do tego nieustannego stanu samotności, może mam to we krwi. Odkąd tylko pamiętam musiałam nauczyć się bycia samej. Od dzieciństwa, kiedy ojca nie było, a mama w pracy, siedziałam dniami oglądając kreskówki. Potem siadałam sama na szkolnym korytarzu czytając książki. Potem sama zamknięta w swoim pokoju przeglądając Internet. Sama na uczelni i w mieszkaniu poznańskim. Sama na wieży teraz.

"jeszcze jednego papierosa zanim wyjdę.
to nierozsądne - skoro mnie tu nie chcą
tak siedzieć, palić. tu nikt się nie cieszy,
że zostaję, że mocniej się sadowię na krześle,
że jeszcze raz próbuję załatwić słowami
to, czego się słowami nie uda załatwić. (...)"
        - Marcin Świetlicki "Melodramat"